Lublin - miasto kultury

06.06.2007, 18:58 | koncerty prywatnie
Tak tak, ostatnio działo sie tu sporo. Nawet więcej, niż mozna by sie tego spodziewać. I na dodatek zorganizowane to to porządnie, zdecydowanie lepiej niż przez ostatnie lata. A to za sprawą zwykłego zgrania w czasie: rok temu i dalej każda uczelnia miała swoje dni kultury, a więc zdarzało się, iż tego samego dnia (a reczej wieczora będąc dokładnym) występowały trzy gwiazdy, i to w trzech różnych krańcach miasta, więc się człowiek zdecydować musiał. No, a do wyboru było sporo: juwenalia, kozienalia, kulturalia, feliniada, medykalia, pewnie także chemikalia i jakaś inna kanalia, w każdym bądź razie było tego multum i zazwyczaj wszystko chciało się upchnąć w ciągu kilku konkretnych dni. Tym razem było lepiej, no i na reszcie z głową: każda uczelnia miała swoje pięć minut, a dokładniej kilka dni. Kolejnośc dowolna, ważne, że ładnie się to zgrało, bo dużych koncertów było kilka, w odstępach kilkudniowych, więc i odpocząc można było.

Tyle teorii, przejdźmy teraz do moich doświadczeń. Na początek koncert na otwarcie, a na nim gwiazda jak by nie było spora - Reamonn. Nie żebym był jakimś wielkim fanem, ot słyszałem kilka jego kawałków w radiu dawno temu, no ale jak gwiazda przyjeżdża, to aż obowiązek jest obecności, żeby się można później dzieciom kiedyś pochwalić, tudzież znajomym chociażby. Cóż, wspomniał gdzieś w tle wokalista, że są pierwszą dużą kapelą z Zachodniej Europy od dwudziestu lat - może to i prawda, ale zabrzmiało to co najmniej tak, jakby Lublin był zabitą dechami wiochą z dala od cywilizacji. W sumie trochę racji miał - jak koncerty dużych gwiazd, to Wawa albo Katowice, ale nie nasze kochane miasteczko studenckie.
No, to Reamonn odchaczony, w sumie się nawet nie nudziłem, bo fajnie momentami grał. Trochę nawet poskakałem, także luz, nie jest źle. Następnym przystankiem kilka dni później był koncert pod Chatką Żaka (Reamonn wydzierał się na Placu Zamkowym, z nareszcie porządnie ustawioną sceną, czyli w samym rogu placu, ze zboczem zamkowym po swojej prawej i budynkami po lewej, dzięki czemu naprawdę duża liczba osób wlazła na sam plac i okolice). Chatka Żaka też zmyślnie ustawiła scenę: pod przejściem na wysokości uliczki lecącej na UMCS, więc trochę luda przed sceną się upchnęło, plusy dla organizatorów. Chatkową gwiazdą wieczoru miały być dwie kapele: Dżem i Ira, a przed nimi pogrywały różne takie, niektóre nawet fajnie. Na szczęście spotkałem znajome duszyczki, więc zamiast wracać do domu poskakałem w tłumie. A skakało mi się nieźle, bo przewidywalnie wchłonąłem kilka browarów, które skutecznie wyparowały przez te kilka godzin podrygów. Tak mi się fajnie skakało, że do teraz boli mnie noga, aż sie doczekać nie mogłem kolejnych koncertów, bo na ruszt miało polecieć Indios Bravor oraz Coma (z Kultem w duecie). Wyszło jak wyszło, jak grał Indios Bravos byłem w Janowie na szkoleniu Enzo (o tym może wkrótce), a w dzień koncertu Comy wróciłem tak zużyty, że jedyne co udało mi się zrobić, to wejść do domu i paść na łóżko. Mimo ogromnych chęci wiedziałem, że następnego dnia mam zajęcia od 8 do 18 i trzy kolosy po drodze. Wiedziałem też, że koniec koncertu przewidziany był ja jakąś 1 w nocy, plus pokaz sztucznych ogni. No, to na 3 byłbym w domu najwcześniej, bo powrót = zasuwanie na piechtę przez całe miasto w środku nocy. Reasumując: żałuję, że mnie nie było na Comie w niedzielę, ale przynajmniej nie cierpiałem w poniedziałek.
Atrakcji było sporo w międzyczasie, ja byłem w sumie tylko na jednym koncercie, ale i tak nie jest źle. Rok temu w ogóle to olałem, a był to karygodny błąd. W tym roku przynajmniej raz porządnie się wyskakałem.

Co się okazuje, nasze kochane miasto studenckie nie tak łatwo można wykończyć - 1 czerwca przez całą noc odbywały się jakieś kulturalne bajery: od teatrów, filharmonii, kin, teatrów, pubów, restauracji, kawiarni, przez występy na żywo na mieście, czyli zapewne deptak, Starówa, Plac Litewski itp itd, aż po kabarety w wariatkowie i areszcie śledczym. Także jak widać było w czym wybierać. Nie żeby to jakieś super extra było, bo mnie osobiście do ruszenia tyłka nie zmusiło, niemniej jednak jakieś atrakcje widać i człowiek czuje, że ma wybór, może wyjść na miasto i coś robić, czymś się zainteresować.

Ostatni miesiąc pozytywnie nastroił mnie względem mego rodzinnego miasta, które do tej pory było głównie nudną dziurą w ziemi. Przesada to lekka, bo zycie studenckie szaleje, no ale daleko nam do niektórych polskich miast. Jak widać na załączonym obrazku, to nam mogą zazdrościć. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułem, że jestem dumny z mieszkania właśnie w Lublinie. O, właśnie w głośnikach leci "...mój dom, to te szare ulice, mój dom...", jak to się ładnie zgrało. Utwór Iry - Mój Dom, swoją drogą świetny jest. No i jakby nie patrzeć można go dostosować do poziomu miasta zamiast państwa. Mimo szarych ulic to mój dom jest, i ciężko byłoby wyjechać. Tym bardziej, jeśli staje się prężnym centrum kultury, nie tylko studenckiej (bo w Kazimierzu Dolnym i w Zwierzyńcu, a to blisko w miarę jest, kolejne festiwale filmowe niedługo).
Także, ludu czytający, Lublin moim miastem jest i basta.

komentujKomentarze: